Plaże w Bavaro, to jedna z wizytówek Dominikany. Jest tam wszystko, co obiecują foldery biur podróży – biały piasek i seledynowa, ciepła woda, która za bardzo się nie burzy, więc jest bezpiecznie i spokojnie. Tuż nad wodą rosną strzeliste palmy, niektóre pochylają się malowniczo tworząc idealne tło do zdjęć, którymi można pochwalić się po powrocie do domu. Kilkadziesiąt metrów w głąb lądu rozrastają się hotele wszystkich największych międzynarodowych sieci. Celowo nie użyłam słowa “wyrastają”, bo ograniczane prawem budynki nie mogą wznosić się ponad korony palm, dlatego zachodnie wybrzeże Dominikany jest tak malownicze, mimo iż hotel graniczy z hotelem i trudno znaleźć miejsca takie jak na przykład nasz taras, gdzie zwykłe codzienne życie dotyka plaży i morza.
Jest naprawdę pięknie. Bywa też głośno, tłoczno i naprawdę bardzo… turystycznie. Dobra wiadomość jest taka, że jak się przyjeżdża na tydzień lub dwa, w czasie polskiej zimy, to to w ogóle nie przeszkadza, myślę, że nawet można tego nie zauważyć. Są jednak ludzie, którzy wolą bardzie odludne miejsca. Ja zdecydowanie do nich należę, dlatego skrzętnie takie miejsca kolekcjonuję i nie wszystkimi tak chętnie się dzielę. Dla tego miejsca zrobię jednak wyjątek.
Pół godziny jazdy samochodem na północ od Bavaro znajduje się Playa Macao. Jest położona w zatoce, w której tworzą się wielkie fale, dlatego jest mekką surferów. Piasek jest ciemny, a woda zupełnie seledynowa. nie jest tak spokojna jak w rejonie Punta Cana, ale szumi, a czasem nawet grzmi, rozbijając się o brzeg.
Jest to miejsce magiczne i jedna z moich osobistych ukochanych plaż Dominikany. Na pewno nie bez znaczenia jest fakt, że to właśnie tam spędziliśmy z Mazurem pierwszą noc na Dominikanie, i pierwszą tropikalną noc naszej podróży poślubnej, o czym możecie przeczytać tu: KLIK.
Nie miałam wtedy pojęcia, że jeszcze kiedykolwiek tam wrócę, a już na pewno, że będę mogła powracać wielokrotnie! Wtedy też Macao wyglądała trochę inaczej niż dziś. Przede wszystkim pojawiły się tzw. buggies, czyli jedna z tzw. atrakcji fakultatywnych dla turystów. Przyznam, że trochę mi one psują obrazek, ale takie jest chyba prawo… świata, więc nie ma się co na nie wściekać. Na Macao można też sobie zrobić zdjęcie z legwanem, z małpką, albo z papugą. Można kupić wszystkie standardowe pamiątki, a jeśli na drodze rozjeżdżonej buggiesami zabłocisz sobie nogi, za kilka pesos dzieciaki umyją ci je wodą z butelki po coli z podziurkowaną zakrętką. Biznes się kręci.
Na szczęście plaża jest bardzo długa, a w mniej pogodne dni ludzi jest mniej. Mniej pogodne dni są fajne, można mieć żywioł Macao tylko dla siebie.
Jeśli przedzie się wystarczająco daleko, dochodzi się do plażowych restauracji. Możecie być pewni, że ktoś Was zaczepi i zaproponuje obiad właśnie u siebie. Na początku byłam sceptyczna, pomyślałam, że nie można się dać nadziać na zdzierczą cenę dla turystów itd. Ale w sumie, czemu nie? Zwłaszcza, że Mazur obudził swój dar zjednywania sobie ludzi i przy okazji zwykłej wizyty w knajpce na plaży, za cenę obiadu wpuszczono nas do kuchni, gdzie mogliśmy podejrzeć jak cudownie, spokojnie i harmonijnie można prowadzić rodzinny biznes.
Disclaimer: znów musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby przebrać zdjęcia, które wylądują na blogu. Z jednej strony nie chciałabym Was zanudzić potokiem obrazków, z drugiej – zależy mi na tym, żeby nadać tej historii jak najpełniejszy kontekst. Zrobił się z tego niemal fotoreportaż, dlatego czytajcie opisy pod zdjęciami, bo w tam ukryła się cała historia. Smacznego!



















No i jak? Jedlibyście? Musielibyście się przełamać, czy może właśnie to jest Was typ gastro-miejscówki? Jestem bardzo ciekawa jakie upodobania mają czytelnicy Dos Limones. Możecie pisać o nich tu, w komentarzach, lub na fanpejdżu bloga na FB.
Następnym razem pokażę Wam więcej zdjęć samej okolicy, więc zostańcie ze mną i sprawdzajcie bloga i koniecznie powiedzcie o nim znajomym :)